Tej wiertnicy już nie ma

Opublikowano: 1 czerwca 2019 Czas czytania: 9 minut

Tak! Wreszcie sprzedałem wiertnicę Socomafor 50. Pojechała do Tunezji, bynajmniej nie na zasłużone wakacje. Wyjechała z wakacji w Polsce zarobić wreszcie na siebie i nowego właściciela.

Cały pomysł na geotechnikę totalnie mi nie wypalił. Przyznaję. Ci, którzy są w temacie wiedzą, że od niemalże dwóch lat marzyłem tylko o tym, żeby maszynę sprzedać lub choćby wynająć. 

Problem polegał na tym, że tak było mi wstyd, że pomysł na nowy biznes nie wyszedł. Odpychałem wszelkie myśli o wiertnicy. Nawet te, dotyczące rozwiązania sytuacji i sprzedaży. Po prostu zablokowałem się, płaciłem raty leasingowe i co najwyżej wyobrażałem sobie, że maszyny już nie mam. Myśli te powodowały, że czułem się szczęśliwy. Powrót do rzeczywistości był zawsze brutalny. Utworzyłem sobie listę pozytywów jakie osiągnę po sprzedaży. Taki stan trwał strasznie długo, a nic się u mnie i ze mną nie działo.

Sama maszyna była u nas totalnie nieznana, a przez to nie wzbudzała zaufania. Socomafor, francuska maszyna?, nie kojarzę…

Dopiero film na YouTube pomógł i otrzymałem kilka zapytań na ogłoszenie w międzynarodowym portalu pośredniczącym machinerypark.com. Nagle kilku chętnych zaczęło o nią pytać. Chętni może i się pojawili, ale nikt z Polski. Nawet niewielu z Europy. Królował Bliski Wschód i Afryka. 

Po kilku rozmowach na WhatsApp z przedsiębiorcami z Tunezji, Iranu oraz Libii i Libanu ten pierwszy zdecydował się zarezerwować sprzęt wpłacając zaliczkę. No i się zaczęło… Przyszedł też mail z Arabii Saudyjskiej, z pytaniem o dostępność maszyny, ale w tym momencie była już sprzedana, a ja byłem w Afryce.

Widok z okna 5 piętro hoteluTunezja to w zasadzie kraj kolonizowany przez Francję. O niepodległości prawdopodobnie nie można tam nawet swobodnie poczytać. Biurokracja wyniesiona na wyżyny absurdu. Klient musiał zdobyć państwową zgodę na zakup maszyny z kraju innego niż Francja i na nic się zdał szczęśliwy traf, że maszyna jest produkcji francuskiej. Choć może właśnie ten fakt sprawił, że zgodę w ogóle otrzymał?

Przelew za granicę? Nie, to nie możliwe. Chyba, że z państwowego banku Tunezji. A zaliczka w grudniu 2018 przyszła do mnie z Włoch od zaprzyjaźnionej z klientem firmy transportowej.

Kiedy nadeszła zgoda na zakup i wstępne przyrzeczenie kredytu okazało się, że tu w Polsce też jest ciekawie. Musiałem w trybie pilnym zarejestrować swoją firmę jako eksportera i nadać jej nr EORI. Zdobywanie informacji o niezbędnych dokumentach i całej procedurze szło dość opornie, bo nigdzie nie znalazłem instrukcji krok po kroku, a poszczególne urzędy (urzędnicy tychże urzędów) znają tylko swój wycinek procedury i NIC więcej. Odsyłają to tu, to tam, więc trzeba dzwonić, notować, dopytywać i mówić, że „TAM już było dzwonione” :).

Inblock stał się polskim eksporterem z nr EORI składającym się z kilku zer na przedzie i NIPu. Po co kolejny nr rejestrowy obok wyżej wspominanego NIPu, obowiązkowego REGONU oraz wiecznie niezbędnego PESEL? Kto to może wiedzieć? Nawet ten, na którego wszyscy się powołują zwalając winę, pewnie nie ma pojęcia albo dobrze się bawi. Tak, Ustawodawca na pewno dobrze się bawi :).

Okazuje się, że tunezyjski kontrahent nie może dosłać większej zaliczki, bo bank nie udzieli mu kredytu, jeśli najpierw sam nie wpłaci 30 % zaliczki. A tej nie może wpłacić, bo już część wpłacił za pośrednictwem znajomego z Włoch. Tego, że wpłacił nie może z kolei powiedzieć, bo taki przelew powinen był być wysłany przez Bank of Tunisia from Tunisia.

Dla ułatwienia polskie banki tj. Alior Bank S.A. i Polbank S.A. poinformowały mnie, że jestem dupa, a nie klient i z obrotem poniżej 5 milionów rocznie nie przysługuje mi akredytywa. A więc mała firma nie ma dostępu do bezpiecznego produktu bankowego. Nie może nawet za niego więcej zapłacić! Po prostu nie przysługuje i tyle!  Alior Bank S.A., ze swoją słynną kulturą bankowości poszedł dalej i po spotkaniu nie odpisał na maile ani nie odebrał telefonów. Spotkanie było konieczne, ponieważ przed nim nie odpowiedział na wcześniejsze maile i nie odebrał wcześniejszych telefonów. Przez 6 lat opiekun mojej firmy w tym banku zmienił mi się ponad 8 razy, a o niektórych zmianach dowiadywałem się od kolejnej nowej osoby. Tej poprzedniej nawet nie poznawałem. Cieszę się na samą myśl o chwili zamknięcia tego konta i współpracy. To już niebawem. Ciekawe kto będzie wtedy opiekunem klienta?

W sytuacji braku akredytywy podjąłem ważną decyzję, żeby zaufać klientowi i wysłać wiertnicę Socomafor do Tunezji bez odpowiednio wysokiej, czytaj „bezpiecznej” zaliczki. Jedyną rzeczą, która od biedy mnie zabezpieczała był konosament, bill of lading. Dokument, na podstawie którego firma transportowa wydaje towar na miejscu przeznaczenia. Przekazuje się go nabywcy dopiero po tym jak pieniądze bezpiecznie dotrą na właściwe konto.  

Jednak po wielu rozmowach i ustaleniach na WhatsApp nawiązałem pewnego rodzaju relację z tunezyjskim przedsiębiorcą od geotechniki i postanowiłem osobiście sfinalizować transakcję na miejscu. Moja obecność mogła okazać się również pomocna w walce z biurokracją. Zawsze też można było szybko podpisać kolejne dokumenty. Podczas spotkań faktycznie powstało kilka wersji faktur sprzedaży odpowiednio zwiększających wartość wpłaconej zaliczki, a później zmniejszających ją do zera. 

Propozycja nabywcy, abym przyleciał do Tunisu została przeze mnie przyjęta, bilety lotnicze kupione i polecony hotel na booking.com zarezerwowany.

Na początku kwietnia, nie bez problemów załadowaliśmy wiertnicę na lawetę, żeby z jej pokładu mogła przejechać na pokład TIRa. Okazało się, że kierowca otrzymał niewłaściwy adres i zamiast 60 km od Warszawy, szukał adresu w stolicy. Dwie godziny później spotkaliśmy go na parkingu w Mińsku Mazowieckim. Załadunek się udał, kierowca dostał pilota i szybkie przeszkolenie z obsługi maszyny. Wiertnica Socomafor 50 z Mińska Maz przez Hamburg rozpoczęła swoją podróż do północnej Afryki.

Załadunek NiemcyJednak dość szybko przyszedł mail z Niemiec, że z maszyny wycieka olej, a poza tym ona sama nie chce zapalić. Owszem, zjechała z polskiego tira bez problemów, jednak po kilku dniach postoju w oczekiwaniu na kolejną naczepę, nie chciała zapalić.  

Żeby mieć pewność, że maszyna dotrze do Tunezji w chwili kiedy i ja tam będę, postanowiłem jechać do Hamburga. Celem było uszczelnienie węża, który w kontakcie z kadłubem maszyny przetarł się w idealnym wprost momencie sprzedaży, oraz pomoc przy załadunku na ciężarówkę. I tak, już 9 godzin od wyjazdu byliśmy na magazynie niemieckiego przewoźnika. Owszem, udało się uszczelnić nacięty wąż hydrauliczny, jednak maszyna faktycznie nie chciała zapalić. Nawet podłączenie 3 akumulatorów na raz nic nie dało. W tej sytuacji pozostała walka na gołe pięści, użycie wózka widłowego, paleciaka i całej masy cierpliwości i woli walki. Po ok 40 minutach trzytonowa maszyna została wsunięta na naczepę. Unieruchomione, ale naoliwione wyciekłym olejem hydraulicznym gąsienice z łatwością zostały dosunięte po sklejce pokładu do pozostałego ładunku. Z poczuciem połowicznego sukcesu wracaliśmy do Polski na godziny przed rozpoczynającymi się świętami Wielkanocnymi. 

Kawiarnia dla tubylcówTunisu nie widziałem, mimo że byłem tam 2 razy. Lądowałem o 23.30, wylatywałem o 2 nad ranem. Spędziłem w tunezyjskim Monastyrze 6 dni, byłem w banku, agencji celnej, urzędzie celnym, Cetime czyli czymś w rodzaju urzędu do potwierdzania, że dana maszyna to ta maszyna.

Izba celna w Monastyrze

Widziałem amfiteatr podobny do Koloseum w Al-Dźamm, jadłem jagnięcinę z grilla dla tubylców oraz piłem kawę w kawiarni, do której sam pewnie bym nie trafił. 

Koloseum

Hotel przywitał mnie możliwością dopłaty do widoku na morze. Skorzystałem z tej niecodziennej wspaniałej oferty złożonej mi o 4 nad ranem przez pracownika, którego nigdy więcej nie spotkałem. Sama dopłata nie znalazła się na fakturze, jednak widok na Morze Śródziemne od jej południowych wybrzeży był faktycznie dobrym pomysłem. Hotel, nawet o tej dziwnej porze wyglądał na miejsce, które dość dawno utraciło swoją świetność. Śniadania takie jak w Koluszkach, choć pomarańcze na pewno lepsze. 

Śmieci i owce10-godzinne dni pracy w Tunezji były ciągłymi przejazdami na kolejne spotkania, z których wynikało jedynie to, że nic nie zostawało załatwione oraz to, że coś jeszcze musi zostać załatwione. I tak bez końca. Cło zażyczyło sobie dokumentu potwierdzającego, że sprowadzona maszyna jest tym, co miało zostać sprowadzone.

Ulica z góryNikt się tego nie spodziewał. Ja nie spodziewałem się zupełnie niczego lub raczej tylko jednego – wszystkiego, więc wszystko było pewnego rodzaju zaskoczeniem. Zadawałem sobie tylko pytanie, co jeszcze może się zdarzyć?

Monastyr turystycznie

Z perspektywy miesiąca od powrotu i szczęśliwego lądowania w Warszawie o 9 rano uważam, że była do fantastyczna podróż i nowe wrażenia. Na to liczyłem i to właśnie otrzymałem. 

Polska z pewnością jest krajem bardziej przychylnym przedsiębiorczości niż Tunezja. Jest też bardziej niepodległa, a nasze zagmatwane procedury jakby prostsze. I polska konieczność uzyskania wielu potwierdzeń tego co już potwierdzone nie sprawia wrażenia prowadzących w kierunku użycia kopert przekazywanych pod stołem. 

Wróciłem bez maszyny i bez pieniędzy. Te miały dopiero wyruszyć przez Niemcy (zupełnie jak ja) do Polski. Dotarły, choć obgryzione przez wygłodniały Deutsche Bank AG o prawie 100 euro. 

Cieszę się, że sprzedałem wiertnicę bardziej niż kiedy trzy lata wcześniej ją kupiłem. Wyobrażałem sobie ten moment, w którym będę od niej wolny. I już jestem. Co teraz robić? O czym marzyć? Kilka dni po powrocie trwał odpływ emocji z tej wyprawy. Naprawdę tam byłem?

To był mój pierwszy raz w Afryce, choć muszę przyznać, że nie odczułem tego jakoś szczególnie silnie. To nie Etiopia. W Tunezji łapie się włoskie radio FM, jak w Chorwacji.

Spotkałem ludzi, z którymi spędziłem kilka dni, przeprowadziłem wiele rozmów. Okazali się bardziej otwarci niż wielu znanych mi Europejczyków. Możliwe, że czas spędzony przez nich w wielu krajach (w tym w Polsce w 1983 roku) sprawił, że widzą świat szeroko. To była naprawdę świetna lekcja z historii, polityki międzynarodowej, handlu oraz rozumienia różnic kulturowych. 

Spróbowałem też Coca-Coli, która wg mnie wszędzie naprawdę smakuje tak samo… dobrze?

Tylko skoro tak wielki cel został wreszcie osiągnięty, to czym teraz się zająć? I właśnie dlatego napisałem do kilku osób dziwacznego maila. Ale to już inna historia z budową samolotów z papieru w tle.

Dodaj komentarz

×