||||||||

Rozmowa z inżynierami generalnego wykonawcy – refleksje

Przed chwilą rozmawiałem z dwoma inżynierami pewnego generalnego wykonawcy odpowiedzialnymi za kwestie gwarancyjne związane z obiektem, który ich firma zrealizowała – przejściem podziemnym pod torami kolejowymi. Obiekt ten ma poważny problem: przeciekające dylatacje. Końcem 2024 roku zwrócono się do mnie z prośbą o przygotowanie oferty na ich uszczelnienie – zarówno w płycie fundamentowej, jak i w ścianach.

Problem jest poważny: przez nieszczelności przedostaje się woda, która w okresie zimowym zamarza, stwarzając realne zagrożenie dla pieszych korzystających z tego przejścia.

W trakcie rozmowy usłyszałem, że moja oferta jest jedną z najdroższych – wynosi 133 000 zł netto – i aby w ogóle liczyć się w zestawieniu, musiałbym zejść z ceny o co najmniej 50 000 zł. W przeciwnym wypadku, w tabelce porównawczej, którą ma podpisać ich przełożony, moja propozycja wypadnie bardzo niekorzystnie i nie mam szans zostać wybrany.

W swojej ofercie przedstawiłem dwa warianty cenowe – jeden z trzyletnią gwarancją i drugi z pięcioletnią. Różnica w długości gwarancji to aż 67%, podczas gdy różnica w cenie – tylko 55%. Wprost powiedziałem, że te dwa warianty to dwa różne standardy wykonania. Tańsza opcja to wariant minimum – wykonanie pracy tak, aby przetrwała 3 lata. Oznacza to m.in. krótszy czas na przygotowanie podłoża, potencjalnie mniejsze zużycie materiału – wszystko po to, by przy ograniczonym budżecie firma mogła zarobić. Bo firmy, które nie zarabiają, po prostu bankrutują.

Zapytałem ich też, dlaczego nie zgłaszają reklamacji do firmy, która pierwotnie wykonywała te dylatacje – przecież obowiązuje dziesięcioletni okres gwarancji. Nie otrzymałem bezpośredniej odpowiedzi. Zamiast tego usłyszałem, że na innym obiekcie, przy znacznie większym zakresie szkód (szacowanych na 400 000 zł), firma odpowiedzialna za szczelność… zbankrutowała. I to jeszcze zanim upłynęła połowa gwarancji.

Wprost powiedziałem, że taka polityka – wybieranie najtańszych ofert, agresywne negocjacje i porównywanie tylko cen w tabelkach – prowadzi do zarzynania podwykonawców. Małe firmy nie mają dużego pola manewru. Dla nich zlecenie to być albo nie być. Tyle że niska cena oznacza niską jakość: mniej czasu na przygotowanie, brak szkoleń, mniejsze doświadczenie pracowników. To wszystko nie ma prawa wytrzymać 10-letniego okresu gwarancji.

A kiedy potem taki podwykonawca zbankrutuje, generalny wykonawca zostaje z problemem – musi sam pokrywać koszty napraw. I co robi? Próbuje znowu oszczędzić. Tworzy kolejną tabelkę, wybiera najtańszego oferenta, oczekuje możliwie najdłuższej gwarancji – tym razem 5-letniej – i znowu mamy ten sam schemat. Firma, która wygra, będzie musiała wykonać wszystko tanio, szybko i z ograniczonym budżetem – a więc prawdopodobnie niedokładnie i z minimalnym zużyciem materiałów.

Ten system promuje bylejakość. Tak powstają firmy, które z definicji działają na granicy opłacalności: niskie stawki, brak ubezpieczeń, brak szkoleń, stare samochody i wszystko połatane taśmą klejącą. To nie jest model, który buduje zdrowe społeczeństwo. To model, który je niszczy.
I cóż z tego, że podczas projektowania i budowy pieczę nad tą realizacją miała dodatkowa firma inżynieryjno – konsultingowa? Nie wiem co konsultowali tamci eksperci, bo dziś moi rozmówcy nie wiedzą nawet jaki, (a nawet czy) został użyty system izolacji owych dylatacji. Budowa nie ma nawet 5 lat, a nikt nic nie wie.


Mam przemożne wrażenie, że ta firma, generalny wykonawca nie działa jak firma budowlana ale jak sprzedawca ubezpieczeń. Dziś szuka podwykonawcy, który możliwie najtaniej weźmie na siebie odpowiedzialność za szczelność na kolejny okres gwarancji. Rozmowa nie jest o technologii wykonania, tylko cenie wykonania = cenie po jakiej kolejny podwykonawca „kupi” odpowiedzialność za szczelność danej naprawy na kolejne lata. I może być tanio, bo przecież w razie kolejnego przecieku to nie GW ale podwykonawca będzie wzywany do naprawy. No chyba, że zbankrutuje…

Inżynierowie, z którymi rozmawiałem, przyznali, że są tylko trybikami w dużej machinie. „Co mamy zrobić – skoro są firmy, które zaniżają ceny?” – zapytali. Odpowiedziałem, że tylko zmiana podejścia do podejmowania decyzji może tę spiralę zatrzymać. Im niższa cena, tym gorsze przygotowanie, mniej materiału, większe ryzyko awarii jeszcze w czasie trwania gwarancji.

Byli zaskoczeni, kiedy mówiłem o standardach wykonania – zakładali, że każda oferta biorąca udział w przetargu z pięcioletnią gwarancją musi te wymagania spełniać. Zapominają jednak, że wiele firm zgodzi się na wszystko, byle zdobyć zlecenie, bo zlecenie to jakikolwiek dopływ gotówki. A potem… nie ma do kogo zadzwonić, bo podwykonawca znika z rynku.

I teraz ja sam stoję przed dylematem. Czy zejść z ceny i zadeklarować, że tańsza wersja wytrzyma 5 lat – chociaż była projektowana na 3? To oznacza większą odpowiedzialność za mniejsze pieniądze. A jeśli mimo to chcę wykonać pracę rzetelnie – przygotować odpowiednio beton, użyć właściwej ilości materiałów – to oznacza wyższe koszty i mniejszy zarobek.

Cieknąca dylatacja przy wyjściu na peron
Cieknąca dylatacja przy wyjściu na peron

Trudno pogodzić chęć utrzymania wysokiej jakości z realiami rynku, na którym generalni wykonawcy zlecają prace najtańszym oferentom i oczekują pełnej odpowiedzialności za usterki, które mogą się pojawić przez wiele lat. W efekcie jakość przestaje być premiowana – wręcz przeciwnie: za dobrze wykonaną robotę, z użyciem lepszych materiałów i starannością, można… zarobić mniej.

Pod koniec rozmowy panowie wspomnieli o zamówieniach publicznych i o tym, jak ich zasady (długi okres gwarancji, nacisk na cenę, trudne warunki finansowe) spychają całą branżę w dół. I choć sami nie są decydentami – powielają te schematy, przekładając ciężar odpowiedzialności i ryzyka na mniejsze firmy.

Nie zgadzam się z tym. Nie chcę się zgodzić, że jesteśmy tylko trybikami i nic nie możemy. Każda decyzja, nawet najmniejsza, może coś zmienić. Nie zawsze się uda – ale do cholery, trzeba próbować. Bo inaczej ten świat, w którym żyjemy i pracujemy, rozpadnie się nam w oczach. Nie przez wielkie katastrofy, ale przez setki codziennych zaniedbań i błędnych wyborów.

Prawdę mówiąc, ta rozmowa była dla mnie trudna. Może nawet zabrzmiałem jak moralizator – choć nie taki miałem zamiar. Mówiłem z głębokim przekonaniem, że to, co opisuję, to nie teoretyczne rozważania, ale rzeczywistość, w której żyjemy.

Teraz muszę podjąć decyzję: zejść z ceny i wziąć zlecenie, czy kolejny raz w tym roku odpuścić projekt, który – przy takich warunkach – może być dla mojej firmy bardziej zagrożeniem niż szansą.

Każda z tych decyzji może oznaczać koniec. Ale wybierać trzeba.

Podobne wpisy